Floyd bez Watersa nie jest wcale taki zły.
Koncertowe DVD ma? Ma. Ogląda? Ogląda.
Kiedyś się wszystkim wydawało, że floyd bez Barretta upadnie - a tymczasem mało kto w ogóle pamięta któż to taki.
Inaczej ma się sprawa np. z Marillion - aczkolwiek są tacy, którym się podoba, to dla mnie bez Fisha to już nie to.
Ciągnąc dalej - nie wyobrażam sobie Priest bez Halforda, Maidenów bez Dickinsona (choć jeśli mam być szczery, to Di'Anno mi jakoś bardziej podchodził) czy wreszcie Queen bez Freddie'go.