Sam do takich gigantów się zaliczałem, w czasach ogólniaka. Z jednym wyjątkiem - po dojeździe na miejsce biwakowania (najczęściej nad jakimś kaszubskim jeziorem) odliczaliśmy co do grosza kasę potrzebną na powrót PKSem do domu, tę pakowaliśmy do słoika, który następnie był zakopywany przez osobę mającą opinię posiadania największej siły woli - oczywiście tylko ta osoba wiedziała gdzie zakopuje.
Cała reszta szła na wiadome potrzeby. Jedzenie, jak mniej ważne, nie było ważne. W ostatecznej ostateczności szło się nocą na pole po ziemniaki albo i co innego się trafiło - często były to przepyszne kaszubskie truskawki.
Opcja dzwonienia po rodziców w grę nie wchodziła - komórek wtedy nie było, a nie mając wcale kasy, z budki zadzwonić nie szło.