Trochę z innej beczki. Wiem, że muzyka w której występuje jakakolwiek namiastka linii melodycznej już się być może widzom osłuchała, ale dlaczego od kilku lat ulubionym efektem muzycznym w filmach jest wstawianie dźwięków nagranych w oborze, podczas kopulacji wołowatych?
Wiem, wiem, Zimmer coś takiego zaczął coś podobnego stosować w okolicach Incepcji, Intersterllara jeśli dobrze pamiętam, a już w Diunie lubował się w tym "nowym brzmieniu", co znaczy że trzeba iść za mistrzem, poza tym należy znajdować nowe sposoby stymulacji widzów podczas seansu (elektrowstrząsy może?), ale mi wystarczy trailer z takimi "efektami" dźwiękowymi, żeby przestało mi się chcieć taki film oglądać.
Rozumiem trudność, stworzyć coś co nie będzie powielało już dawno wykorzystanych motywów to coraz trudniejsze zadanie, ale to jeszcze nie powód żeby iść w tak durne rozwiązania. Chyba naprawdę doszedłem do tego momentu zgreda w średnim wieku, który zafikował się na muzyce lat 80-tych i 90-tych, czy filmach i serialach z okresu 1960-2010
A jednak raz na jakiś czas (coraz rzadziej, ale jednak) powstaje coś bardzo dobrego i tylko pozostaje mieć nadzieję, że stworzy to ktoś, kto ma alergię na "nowego Zimmera" - bo ja choroba mam...