Nie chce mi się sprawdzać, ale przecież właśnie tak te redakcje działają.
Kiedyś była taka sytuacja, że na temat firmy w której pracowałem pewien człowiek rozniósł zupełnie nieprawdziwą plotkę. Przyjechał nawet w tej sprawie policjant, z którym rozmawiałem niecałe 10 minut - nie chciał nawet oglądać zapisów z monitoringu, słyszeć opinii żadnych pracowników - po prostu po krótkiej wymianie zdań wszystko stało się jasne. Nasi klienci, którzy o sprawie dowiedzieli się z gazet a przecież nas znali, tylko się śmieli.
Ale gazety jak najbardziej zostały poinformowane. Dziennikarz z jednej zadzwonił do mnie, zapytał o sprawę i zamieścił nasze krótkie stanowisko - ale na końcu tekstu, żeby początek brzmiał lepiej. Drugi nawet nie sprawdził u źródła, po prostu popełnił jakiś tekst (z dwoma błędami składniowymi i jednym interpunkcyjnym) i już.
Jaka z tego nauczka na przyszłość? Po pierwsze nie wierzyć w słowo pisane, to już nie XV wiek kiedy drukowanie było zbyt drogie żeby na papierze wypisywać głupoty. Po drugie zlewać dziennikarzy, jeśli nie zna się ich osobiście (znajomy dziennikarz zadzwonił do mnie że i do niego ten gość dzwonił - kazał mu się bujać). To przykre, ale dziś dziennikarstwo zeszło na psy. Co się zresztą dziwić, ten sam dziennikarz o którym mówię ostatnio dostał nową propozycję współpracy z pewnym tygodnikiem o nakładzie 20 000+ egzemplarzy (to dużo), gdzie za relację z lokalnych wydarzeń - średniej długości artykuł - zaproponowali mu... 22 zł.
W tym cały "złotym pociągu", o ile on w ogóle istnieje, jest tyle złota, co w moim portfelu... A co do samych panów odkrywców, to ja bym to zrobił bardzo prosto. Walnąć akcję poszukiwawczą za sto tauzenów; jeśli pociąg jest dać im 1/10 znaleziska minus 1/10 kosztów akcji poszukiwawczej oraz 1/10 akcji wydobywczej. Jeśli to ściema mająca na celu zaistnienie w mediach - obciążyć kosztami akcji poszukiwawczej.
|